PERU - BOLIWIA
03-III-2015 - 24-III-2015
03-03-2015 Madryt 13:10 ---> 03-03-2015 Lima 19:30
Lot trwał nieco ponad 12 godzin (pamiętajmy o 6-godzinnej zmianie czasu)
1. Lima
Wybraliśmy hostel niedaleko lotniska, gdyż drugiego dnia zaplanowany i kupiony był lot do Cusco, jednak czytając różne relacje i blogi o niebezpiecznej okolicy tego miejsca postanowiliśmy zdecydować się na taksówkę, którą oferował nasz hostel. Transport kosztował 22 sole - drogo! biorąc pod uwagę, że cena za normalną taksówkę była by o połowę niższa). Kierowca oprócz nas zabrał z lotniska jeszcze jedną osobę, która zdecydowała się na tę samą formę przeniesienia do hostelu. Myślę, że relacje o wielu zagrożeniach zagrażających turystom, są mocno przesadzone. Oczywiście warto zachować podstawową ostrożność, ale poziom odczuwalnego niebezpieczeństwa na ulicach wcale nie jest taki wysoki jak się może wydawać. Hostel Paypurix 80 soli za dwójkę z łazienką i klimatyzacją w postaci wentylatora okazał się przyzwoity jak na ogólnie panujące tam warunki, co prawda czystość pozostawiała wiele do życzenia, ale w łazience były ręczniki i ciepła woda. Zdziwiło nas tylko, że okno pokoju skierowane było na mini dziedziniec bez dachu, który jednocześnie był częścią baru-jadalni z kanapami i stolikami? Jako, że zmęczenie podróżą było spore, bardzo szybko położyliśmy się spać rezygnując z planu poznania okolicy.
Okolica lotniska w Limie. Znakiem rozpoznawczym jest ogromna reklama Coca-Coli
Hostal Paypurix. Mini-dziedziniec na który wychodzą wszystkie hostelowe okna.
2. Lima ---> Cusco
Pobudka nastąpiła około 7 rano. Hostel zapewniał śniadanie, więc zjedliśmy je w ekspresowym tempie (bułki o wadze 0,0001 g do tego dżem i owoce oraz kawa, która była raczej napojem kawopodobnym). Lotnisko krajowe jest zarazem lotniskiem międzynarodowym, a że hostel położony był praktycznie tuż obok, więc tym razem w jego stronę poszliśmy pieszo, zajęło nam to jakieś 15 minut. Rano okolica wydawała się przyjemniejsza niż wieczorem. Wylot do Cusco zaplanowany był na 9:35 wybraliśmy najtańsze z krajowych linie StarPeru około 290 zł/os, pośpiech był zupełnie niepotrzebny bo było 45 minutowe opóźnienie o czym nie mogliśmy wcześniej wiedzieć. Wylot nastąpił o 10:15, lądowanie w Cusco 11:20. Sam przelot odbył się bez zgrzytów, był bardzo komfortowy i mieliśmy wrażenie, że standard jest znacznie wyższy niż w europejskich tanich liniach lotniczych. Stewardesy co prawda nie władają obcymi językami i nie są zbyt urodziwe, ale były bardzo miłe oraz roznosiły darmowe chipsy i napoje. Zatem już w samolocie mieliśmy okazję spróbować słynnej Inca Cola, która smakowała niczym lemoniada z foliowej torebki z lat 90-tych (jeśli ktoś pamięta jeszcze ten smak). Lotnisko położone jest około 7 km od centrum Cusco, więc taksówkarze czyhają na turystów przy głównym wejściu. Przechwycił nas kierowca z którym dostaliśmy się do centrum za 12 soli (tak!, po negocjacji ceny). Oczywiście kierowca Alfonso zaprzyjaźnił się na tyle, aby zaproponować nam zachwalany przez niego hostel i sprzedać wycieczkę do Machu Picchu. Hostal Keros znajduje się w samym centrum wszystkich atrakcji, które należy w Cusco zobaczyć, koszt noclegu 70 soli za dwójkę z łazienką. Wycieczka do Macu Picchu 125 dolarów od osoby, zaznaczę, że po utargowaniu z 150 dolarów (w co wchodził przejazd do Aquas Calientes, obiad, 2 noclegi ze śniadaniem w Hostalu Gollden, jedna kolacja i powrotny transport do Cusco, za dodatkową opłatą 35 soli/os kupiliśmy bilet wstępu na Wayna Picchu). Uzgadnianie wszystkich szczegółów trwało dość długo, ale w końcu udało się dojść do konsensusu …wiec wycieczka zaplanowana była na za 2 dni. W międzyczasie recepcjonista przyniósł nam do wypicia Mate de Coca, która podobno łagodzi skutki choroby wysokościowej (Cusco leży na wysokości ponad 3400 m n.p.m.) która objawia się zawrotami, bólem głowy, zachwianiem równowagi i trudnością w oddychaniu. Czuliśmy ewidentnie, że powietrze którym oddychamy jest zupełnie inne niż w Limie, wystąpiły u nas kłopoty z oddychaniem i lekkie zawroty głowy. Dostaliśmy pokój na drugim piętrze, zaznaczę, że znowu z oknem na dziedziniec i widokiem na recepcję. Po chwilowym odpoczynku udaliśmy sie na spacer po śródmieściu oraz na dwudaniowy obiad do miejscowej jadłodajni za 4 sole! Zupa a la rosół z makaronem i ziemniakami i ryba (trucha) z ryżem i frytkami, co jest bardzo popularnym zestawem obiadowym w całym Peru (w różnej cenie). Zakupy na pobliskim ryneczku również okazały się bardzo owocne, bo wydaliśmy jakieś 150 soli na różne miejscowe wyroby, zakupiliśmy również pocztówki 1 sol/szt znaczki 6 soli/szt. Zdecydowaliśmy, że od razu kupimy nocny autobus do naszej kolejnej destynacji - Puno 50 soli/os (jak już wrócimy z Machu Picchu żeby nie tracić czasu pojedziemy dalej tego samego wieczoru).
Katedra w Cusco
Rynek w Cusco
Trawiasty skwer w Cusco
Panorama na Cusco z jednego z wzniesień
3. Cusco
Cały dzień w Cusco! Wstaliśmy na luzie około 9, śniadanie niczym nie różniło się od tego w Limie, więc czym prędzej zjedliśmy i ruszyliśmy na kolejny spacer po mieście. Obejrzeliśmy zabytki z zewnątrz i od wewnątrz, większość jest płatna, ale miły kasjer sprzedał nam bilet ulgowy 15 soli/os na połączone zwiedzanie kilku kościołów i muzeum. Przy jednym z nich spróbowaliśmy narodowego Peruwiańskiego przysmaku …świnki morskiej. Danie podane było z różnymi dodatkami w postaci prażonej kukurydzy, wodorostów, ziemniaków i oczywiście kurczaka. Wszystko poza mięsem świnki było smaczne, ta wątpliwa przyjemność kosztowała 20 soli. W Cusco trafiliśmy na czas karnawału, więc w mieście odbywały się fiesty w kilku różnych miejscach. Ludzie bawili się pod kościołami, tańczyli, pili piwo, dzieci biegały, oblewały się wodą i opryskiwały się piankami w sprayu. Na chwilę przyłączyliśmy się do miejscowych obserwując zwyczaje i pytając o co w tym wszystkim chodzi. Na ryneczku kupiliśmy owoce (marakuje, awokado, owoce opuncji o smaku arbuza, chirimoyę o smaku budyniu, ananasa, mango - wszystko przepyszne i bardzo tanie). Zrobiliśmy tez zakupy na jutrzejszą wyprawę i spakowaliśmy się w małe plecaki, zabraliśmy wszystko co będzie nam potrzebne na kolejne 2 dni w Aquas Calientes. Duże plecaki zostawimy na przechowanie w hostelu. Uwaga komunikat: należy smarować się kremem z filtrem, najlepiej z blokerem 50, bo filtr 20 jest stanowczo za niski o czym wkrótce przekonał się mój nos z którego skóra schodziła do końca wyjazdu jakieś 4 razy.
Podczas fiesty dzieci mają wiele zabawy
Dorośli też świetnie się bawią :D
Pod kościołami rozłożone są stoły, przy których spotykają się mieszkańcy Cusco
Mate de Coca
Pieczony Cuy, czyli świnka morska - przysmak peruwiańczyków
Nasz posiłek zawierający część świnki morskiej
Fiesta pod kościołem
Dziwny zwyczaj tańczenia z plastikowymi miednicami
Bardzo kolorowe peruwiańskie tkaniny spotkać można na każdym kroku
Flagą Cusco jest tęcza
Podczas święta eukaliptusy przystrajane są balonami, plastikowymi naczyniami, butelkami a nawet kolorowymi koszulkami
Strome zejście do centrum miasta
4. Cusco --->Aquas Calientes
Pobudka 7:30. Odbiór z hostelu 8:30. Taksówkarz Alfonso zawozi nas w miejsce, gdzie busem jedziemy do Aquas Calientes. Oczywiście do busa trafiają osoby od różnych "naganiaczy", więc zamiast o 9:00 wyjechaliśmy około 10, gdyż musieliśmy czekać, aż cały busik zapełni się ludźmi. W planach było zwiedzanie atrakcji znajdujących się na trasie Cusco - Aquas Calietes, ale ze względu na opóźnienia, nic takiego nie miało miejsca. Około 14 zatrzymujemy się na obiad w restauracji (40 minut) jedzenie było dobre i można było robić sobie dokładki. Miałem wrażenie, że po obiedzie znacznie przyspieszyliśmy. Busik pędził górskimi drogami …niejednokrotnie nad krawędzią przepaści, a malownicze okolice przesuwały się szybko za oknami, w dole płynęły rwące rzeki, co jakiś czas przejeżdżaliśmy przez strumień płynący wprost przez drogę. Serpentyny ciągnęły się niemalże bez końca, raz w dół raz w górę niczym w kolejce górskiej. Krajobraz nieustannie się zmieniał, raz pustkowia, za chwilę lasy, jeziorka, rzeki, pogoda też często była zmienna. Alpaki, lamy, wikunie pasące się na zboczach, motyle i ptaki nad drzewami awokado, mango i bananowców, rosnące przy drodze niczym niepotrzebne nikomu chwasty. Co jakiś czas pojawiały się pojedyncze domy z dykty, ulepione z gliny i słomy siedliska ludzi. Niewątpliwie był to jeden z najbardziej widowiskowych szlaków jaki przyszło nam przebyć do tej pory. Ekstremalna podróż na krawędzi zakończyła się o 16 przy hydroelektrowni. Stąd do Aquas Calientes można dostać się albo pociągiem za 40 soli, albo pieszo (około 10 km). Jak większość docierających tu ludzi, wybraliśmy wycieczkę pieszą, która prowadzi do tej typowo hostelowej miejscowości wzdłuż torów. Pogoda była przyjemna, słoneczna, chociaż duża wilgotność powietrza dawała się we znaki, wysokość na której położona jest trasa też nie ułatwiała przechadzki. Spacer przez puszczę trwał jakieś 3 godziny. W końcu docieramy do Aquas Calientes! Miejscowość składa się niemalże z samych hosteli i restauracji, ale jest malowniczo usytuowana pomiędzy górami i przepływa przez nią rwąca rzeka. Pierwszy raz widzimy piękne, kolorowe kolibry, żyjące na wolności. Niesamowicie! Hostel Jest dziwny, znowu mamy pokój z oknem na dziedziniec, tym razem bez światła, co recepcjonista szybko załatwia podłączając szybciutko żarówkę na kablu. Zostajemy zakwaterowani w 6 osobowym pokoju, gdyż innych wolnych już nie ma. Szóstka służy nam za dwójkę, więc mamy dużo miejsca na rozłożenie swoich rzeczy. O 20:00 odbywa się kolacja organizacyjna, na której dowiadujemy się wszystkich faktów o Macchu Picchu, godzinach wyjścia z hostelu i garść niezbędnych" informacji. Kładziemy się wykończeni zaraz po kolacji, bo już następnego dnia o 4:30 planowane jest wyjście z hostelu i wspinaczka na Machu Picchu.
Najbardziej ekstremalny odcinek trasy do Hydroelektrowni
Droga z Cusco do Aquas Calientes
Droga z Cusco do Aquas Calientes
Droga z Cusco do Aquas Calientes
Wędrówka wzdłuż torów z Hydroelektrowni do Aquas Calientes
Wędrówka z Hydroelektrowni do Aquas Calientes
Wędrówka z Hydroelektrowni do Aquas Calientes
Jeden z bardzo popularnych miejscowych motyli
Podczas wędrówki wzdłuż torów wszędzie występuje bardzo bujna roślinność
Coraz bliżej Machu Picchu
5. Machu Picchu
Wychodzimy z hostelu o 5:00 na drzwiach zawieszone mamy lunchboxy, ustaliliśmy dzien wcześniej ze zabierzemy śniadanie z sobą. Od wyjścia z hostelu do początku szlaku idziemy jakieś 20 mi, natomiast sam szlak pokonujemy w 1:40 min. Szlak zaplanowany jest na 2 godziny i myślę, że osobom o słabszej kondycji może to zająć nawet 2,5 h. Droga jest trudna, męcząca, stroma a wysokość daje popalić płucom. Odpoczynek musimy robić co kilkadziesiąt schodków. Warto zabrać z sobą suche ubrania i coś przeciwdeszczowego, bo chmury i mgła przemoczą wszystko nie wspominając o tym, że człowiek również się poci. Na górze byliśmy totalnie zmęczeni i przemoczeni do suchej nitki. Z przewodnikiem byliśmy umówieni na 6:40 - dotarliśmy na czas. Oprowadzanie trwa jakieś 40 minut, po czym zostajemy puszczeni samopas. Na Machu Picchu można przebywać do godziny 17. Zachmurzenie jest ogromne, pada deszcz, (przewodnik uspokajał nas i obiecywał, że rozpogodzi się około 9-10). Czekamy…, szwędamy się, mija czas, na razie zrobiliśmy piękne zdjęcia mgły i chmur. Nie dzieje się nic, mija godzina 10 …11, około 12 zaczynają się przejaśnienia, potem znowu mgła, aż nagle odsłania się przed nami Machu Picchu w całej swojej okazałości. W oddali słychać zachwyty ludzi, którzy tak jak my czekali kilka godzin na ten moment. Żal mi tylko zorganizowanych wycieczek, które przyjeżdżają autobusami na godzinę lub dwie i w pośpiechu wyjeżdżają. Tego dnia poranne grupy nie miały szczęścia, nie zobaczyły zbyt wiele. My robimy sobie jeszcze spacer do mostu Inków, skąd widać hydroelektrownie do której przyjechaliśmy dzień wcześniej aby pieszo pójść do miasteczka, po czym postanawiamy już nie we mgle wspiąć się na Wayna Picchu. I tu niemiła niespodzianka, niestety nie zauważyliśmy, że na bilecie wstępu mamy zaznaczone, że nasze wejście miało odbyć się między 7 a 8 rano! Pani w kasie na początku szlaku na wp informuje nas, ze od godz. 14 już nikogo nie wpuszczają na szlak, gdyż jest już zbyt późno, trochę żal, ale trudno, może następnym razem nam się uda :) Postanawiamy zatem nacieszyć oko tym co dostępne i spędzamy jeszcze trochę czasu na Machu, chodząc dookoła i podziwiając starożytne budowle Inków. Opuszczamy Machu Picchu przed 16. Zejście tym samym szlakiem trwa około 30-40 minut. W ramach rekompensaty za nieudane podejście na stromy szlak Wayna Picchu fundujemy sobie kolację z zimnym piwem 30 soli/os
Wczesny Poranek na szlaku do Machu Picchu
Kolejka do wejścia na Machu Picchu
Aura, która towarzyszyła nam przez kilka godzin na Machu Picchu
Niezwykłe wzniesienia dookoła Machu Picchu
Machu Picchu
Panorama Machu Picchu
W tle Wayna Picchu na które nie udało nam się wejść
Most Inków
Panorama na Machu Picchu
Góry dookoła Machu Picchu
Wszędzie towarzyszyły nam lamy
Widok z góry na Hydroelektrownię
W dole rwąca rzeka i tory prowadzące do Aquas Calientes
Lamy pasące się na zboczu Machu Picchu
Wracamy szlakiem do Aquas Calientes
Ostatni rzut oka na niesamowite budowle
Początek szlaku na Machu Picchu
Aquas Calientes
6. Aquas Calientes ---> Cusco ---> Puno
Pobudka, śniadanie (co za zaskoczenie ...znów bułki z dżemem) check out o 9:00, wędrówka powrotna tą samą trasą wzdłuż torów z Aquas Calientes do Hydroelektrowni. Wracając decydujemy się na wizytę w parku krajobrazowym oczywiście za opłatą (inna dla miejscowych oraz inna dla turystów, tym razem nam udaje się kupić bilet wstępu dla obywateli Peru). W parku nie ma nic spektakularnego, ale za to jest dużo różnych roślin (orchidee) oraz wodospady. Czekamy, aż przestanie padać i wędrujemy dalej. Do hydroelektrowni docieramy o 13:40 i niestety musimy czekać na nasz konkretny transport, niestety nie możemy wsiąść do któregokolwiek z podstawionych tam busików, więc w tym czasie decydujemy się zjeść obiad (10 soli/os). Nasz bus odjeżdża o 15:00 W Cusco jesteśmy o 21:15 (podróż z 1 przerwą na rozprostowanie nóg i jedzenie - pyszna kukurydza 5 soli)
Szybko przepakowujemy się w hostelu w którym zostawiliśmy nasze duże plecaki, taksówka na dworzec i odjazd do Puno 22:15 autobus okazuje się niesamowicie wygodny, nowoczesny, z klimatyzacją i kocykami! - "Transzela tour" - polecamy. Śpimy całą drogę, aż do 5:45 - o tej godzinie wysiadamy w Puno.
Opuszczamy Aquas Calientes
Orchidee
Potoki w Parku krajobrazowym
Przedziwnych kształtów gniazda ptaków
Takie mini paprotki
Z każdej strony otaczają nas niezwykłe rośliny
7. Puno
W Puno zastaje nas zimno i śnieg na ulicach! Miasto położone jest nad jeziorem Titicaca, wciśnięte pomiędzy wzgórza. Budynki wspinają się niemalże do samych szczytów. Miasta strzeże wielka rzeźba orła z jednej i Chrystusa z drugiej strony. Z dworca jedziemy za 5 soli rikszą do zabukowanego hostelu. Zamówiliśmy go wcześniej, ze względu na odbywające się tego dnia Święto Matki Boskiej Gromnicznej i Diabladę, baliśmy się że wszystko będzie już zajęte. Chcieliśmy tu być w ten główny weekend kiedy odbywa się ta wielka fiesta. Ludzie z całego kraju zjeżdżają do Puno, aby bawić się i świętować. Warunki w hostelu Boothy wołały o pomstę do nieba -35 soli od osoby to o 35 za dużo. Tym razem pokój miał okno nie na dziedziniec, a na oddaloną o metr od niego ścianę! Nie muszę dodawać, że między oknem a ścianą było wiele interesujących przedmiotów wyrzucanych latami przez przebywających tu lokatorów. Woda w łazience wyłącznie zimna, więc tym razem postanowiłem pozostać brudny. Temperatura w pokoju jakieś 10 stopni, szczęście że na każdym łóżku były niestety niezbyt czyste koce, które mimo brudu dawały trochę ciepła, dodatkowo właścicielka tego przybytku nie chciała odliczyć zaliczki jaką wpłaciliśmy za pokój przez internet, no ale w końcu została do tego przymuszona. Jedynym plusem tego miejsca było niezłe śniadanie, oprócz dżemu podano również ser i awokado. W każdym razie po zostawieniu plecaków w pseudohostelu poszliśmy niezwłocznie oglądać miasto, gdyż checkin miał się odbyć dopiero o 11. Fiesta zaczyna się już od 8 rano, więc trwały gorączkowe przygotowania, które okazały się być ciekawsze niż sama Diablada. Uczestnicy w absolutnie niesamowitych kolorowych strojach, ćwiczyli układy na placach i na ulicy. Było niezwykle głośno i wesoło, a ludzie uśmiechnięci i przyjaźni, bardzo chętni do pozowania do zdjęć. Wszyscy pili alkohol i jedli przygotowywane w ulicznych garkuchniach potrawy. Publiczność była zachwycona! Wszystko trwało do godziny 23 w międzyczasie robimy checkin, ucinamy 2godzinną drzemkę, zwiedzamy miasto, jemy lunch za jakieś 15 soli/os i wspinamy się na jeden z pagórków skąd rozciąga się przepiękna panorama na miasto i jezioro, oglądamy jeszcze pochody karnawałowe odbywające się głównymi ulicami i zmęczeni wracamy do hostelu około 20. Od razu kładziemy się spać, bo kolejnego dnia jest plan , aby wyruszyć w stronę Boliwii.
Zwykły środek transportu w Puno
Karnawał w Puno
Panorama na Puno
8. Puno ---> Copacabana ---> Isla del Sol
Taksówką za 10 soli dostajemy się na dworzec w Puno. Colectivos już czekają aby zabrać pasażerów do Yunguni (8 soli). Tu musimy złapać taksówkę (2 sole) do Kasani (punkt graniczny Peru z Boliwią). Najdziwniejsze jest to, że granicę można przechodzić swobodnie w każdą stronę i nikt nie zwraca na to uwagi, więc trzeba pamiętać o tym aby pójść do punktu w którym dostaniecie wizę. Pamiętajcie o tym, gdyż taka nieuwaga może kosztować nawet 350 soli!
Z Kasani już po Boliwijskiej stronie jedziemy colectivos (8 boliwianos) do Copacabany, uprzednio wymieniając trochę dolarów (koszmarny kurs) na walutę boliwijską.
Z Copacabany decydujemy się od razu popłynąć na Isla Del Sol ( Wyspa Słońca ) kupujemy w jakimś przypadkowym biurze bilet na łódź za 10 soli i właściwie od razu płyniemy. Mamy szczęście bo płyniemy o 13:30 ostatnim rejsem na wyspę. Należy również pamiętać o zmianie czasu! Godzina do przodu w stosunku do czasu peruwiańskiego. Płyniemy w żółwim tempie, podróż trwa godzinę, chociaż wyspa wydaje się położona bardzo blisko. W końcu docieramy, a już na molo sprzedają bilety wstępu na wyspę (5 soli). Wyczekuje tam również mnóstwo dzieci naganiających ludzi do hosteli i prywatnych kwater. My trafiamy do przyjemnej prywatnej kwatery 40b/os. W domku nie ma nic oprócz dwóch łóżek. Toaleta jest jednocześnie kibelkiem i prysznicem, uruchamiając który kopie prąd (uroczo). Jednak widok z tarasu jest niesamowity i wynagradza niedogodności! Zatem jemy w knajpce poniżej obiad (ryż z frytkami i rybą 20 b/os) i idziemy zwiedzać wyspę. Za wstep do drugiej części wyspy płaci się 15 boliwianos. Stoją tam miejscowi i pobierają opłatę. Spacer jest miły, niespieszny, kilka razy zatrzymujemy się coś przekąsić (najlepiej zrobić zakupy w Copacabanie bo na samej wyspie jest drogo) i nacieszyć oko wspaniałymi pejzażami na drugi koniec wyspy docieramy praktycznie o zmierzchu. Wyspa nie jest duża 10 km długości i 6 km szerokości, natomiast jest dość górzysta, a wysokie położenie terenu nie ułatwia spacerów, zadyszka murowana. Wracamy nocą, mamy wrażenie, że droga powrotna się nie kończy! Gubimy się kilka razy, gdyż szlak jest miejscami niewyraźny, ale pytamy miejscowych o drogę i udaje nam się wracać na szlak. Okrążenie wyspy zajmuje nam jakieś 8 godzin i wracamy na kwaterę skrajnie wykończeni tuż przed deszczem, zadowoleni, że daliśmy radę przetrwać ten męczący dzień.
Kolejka na łódkę zmierzającą na Isla del Sol
...i płyniemy
Port w Isla del Sol
Widok z tarasu naszej kwatery
Pani, sklepik i zwierzątka
Wyspiarskie owce
Odpoczynek w cieniu eukaliptusów
Zmierzch na krańcu wyspy
Co robią lamy? ...jedzą
Ostatnie promienie słońca na Wyspie Słońca
Jeszcze jeden widok z Wyspy
Światło na wyspie jest bardzo kontrastowe
9. Copacababa ---> LaPaz
O 9:30 łapiemy łódź powrotną żeby czym prędzej wydostać się z wyspy i z Copacabany jedziemy już do LaPaz (mnóstwo autobusów i busów z rynku za 20 boliwianos) Po mniej więcej godzinie autobus zatrzymuje się na przesmyku, z którego przeprawia się tratwą na drugą stronę cieśniny, pasażerowie też muszą dostać się na drugą stronę łódką, co kosztuje 2 b/os. Jedziemy już prosto do La Paz. Znowu kręte drogi, góra, dół, piękne widoki, lamy, strumienie, łąki, zbocza. Mija 3,5 h od ruszenia z Copacabany, wjeżdżamy do La Paz z płaskowyżu na dół. Z góry LaPaz wygląda na ogromną metropolię położoną malowniczo w dolinie. Obrzeża miasta to prawdziwe slumsy, brud, śmieci, domy z dykty, psy rozrywające worki na śmieci, ludzie jedzący na ulicy, ogromna ilość aut, zapach spalin. Im bliżej centrum tym trochę lepiej, ale jakoś nieznacznie. Wysiadamy na dworcu, zaskoczeni panującym tu niebywałym ruchem i gwarem, za 10 B bierzemy (zupełnie niepotrzebnie) taksówkę do centrum. Okazuje się, ze spacer z ciężkimi plecakami trwałby tyle samo co przeprawa samochodem przez zatłoczone miasto. Hałas jest czasem nie do zniesienia, wszyscy nawzajem na siebie trąbią i wydzierają się, samochody przejeżdżają na czerwonym, nie puszczają kierunkowskazów, jeżdżą bardzo szybko, nie przepuszczają pieszych, piesi nie pozostają dłużni, chodzą jak święte krowy prawie wpadając pod koła. Istny chaos!!! Wysiadamy już w centrum i szukamy jakiegoś hostelu. Znajdujemy bardzo szybko coś przy ruchliwej ulicy, hostel Camino Boliviana 35 b/os. Decydujemy się na pokój, chociaż opuszczające hostel amerykanki narzekały na niezbyt przyjazną obsługę. Łazienka jest wspólna, ale optymalnie położona naprzeciwko naszego pokoju, jest ciepła woda i lustro (czego często tu brakuje w hostelowych łazienkach). W końcu jest okno wychodzące na coś innego niż ściana czy dziedziniec, tym razem jest to ruchliwa ulica. Głodni szukamy innej potrawy niż kurczak lub ryba z ryżem, wybieramy restaurację chińską z średnio dobrym jedzeniem - dostajemy makaron z dodatkami + mały napój 22b/os. Robimy obchód po mieście, plecaki z przodu, żeby nie kusić losu i ewentualnych złodziei. Ogólnie ceny są niższe niż w Peru i widać większą biedę, ale a ryneczku dostaniesz wszystko czego dusza zapragnie. Ulica szamanek jest godna polecenia, bo jest tam mnóstwo różnego rodzaju ziół, kadzideł, świec, jak również płody lam i alpak, sproszkowane narządy płciowe różnych zwierząt, herbatki na wszystkie choroby świata i maści na każdą dolegliwość.
Copacabana, samochody czekające na poświęcenie przez kapłana
Przeprawa przez cieśninę
Targ warzywny w LaPaz
Widok z okna naszego hostelu
LaPaz wieczorem
Szamanki na swoich stoiskach
10. La Paz dzień drugi
Robimy checkout bo mamy kupione bilety na nocny autobus do Uyuni 180b/os (kupiliśmy na dworcu głównym) bagaże zostawiamy w hostelu do samego wieczoru 5b/od bagażu.
Zwiedzamy miasto, budownictwo jest w dużej mierze kolonialne, lecz jest też wiele budynków współczesnych. Planowaliśmy od początku, że wybierzemy się do górnej części miasta na uliczny market, także jako środek transportu wybieramy wyciąg, który za 3 b/os zabiera nas z centrum na samą górę. Market jest porażką, sama chińszczyzna i niewiele produktów lokalnych, owoce ratują honor. Niestety zarówno w Boliwii jak i Peru totalnie nie wykorzystany zostaje potencjał jaki stwarzają owoce i warzywa, które posiadają oba kraje. Snujemy się po La Paz do samego wieczora, miasto nie jest ani ciekawe ani fascynujące. Dla mnie jest to po prostu wielki moloch w którym jak na mój gust panuje za duży chaos. Zapach spalin staje się w pewnym momencie nie do zniesienia i trzeba wchodzić do kościołów, żeby odetchnąć innym powietrzem. Odbieramy nasze plecaki i ruszamy pieszo w stronę dworca, najlepsze jest to, że aby dostać się z dworca do autobusu stojącego na zewnątrz trzeba kupić bilet wyjściowy za 2 b? Ruszamy w nocną podróż w stronę Uyuni 19:30-9:30
LaPaz - panorama z wyższej części miasta
Pomnik Che
Najwyżej położony rynek na świecie
Kolejka linowa w LaPaz
Kolejka linowa w LaPaz
11. Uyuni ---> Salar de Uyuni --->Alota
Jak zwykle zobaczyłem coś innego niż się spodziewałem. Miasto zbudowane na pustyni, niskie domy jak nie trudno się domyślić w większości z dykty, jakieś kościoły, blaszane budy i agencje oferujące wycieczki objazdowe po okolicy, ogólnie nic ciekawego. Jednaj jest to tylko miejscowość z której odbywają się wycieczki po najciekawszej części kraju. My decydujemy się na Laura Travel i 3 dniowy trip terenówką 700b/os (z noclegami i posiłkami). Tego samego dnia kupujemy bilet na powrót do La Paz na za 3 dni 170b/os, polecono nam tak zrobić, gdyż podobno często są problemy z zakupem biletu w tym samym dniu, więc wolimy to załatwić od razu (czego będziemy później żałować, bo większość ludzi wraca z Boliwii do Peru przez Chile). Wyjazd na wycieczkę miał się odbyć o 10:30 ale opóźnienie nie wiadomo z jakiego powodu trwało do 12:00. Przepakowaliśmy się w panice, chociaż zupełnie niepotrzebnie, bo wszyscy brali z sobą cały bagaż. Autem jedziemy sześcioosobową grupą plus kierowca. Trafiamy na 2 osoby z Tajwanu oraz dwie dziewczyny z Niemiec.
Pierwszy przystanek to cmentarzysko pociągów i wagonów kolejowych położone nieopodal miasta, interesujące surrealistyczne miejsce, ale odrobinę smutne ze względu na wraki pociągów. Niestety mamy tu tylko 15 minut, bo oczywiście przez opóźnienie musimy pędzić dalej. Kolejnym przystankiem jest bazar i muzeum soli (porażka!!! chociaż całkiem zabawne rzeczy się tam znajdują), 20 min w zupełności wystarczy na obejście wszystkiego. W końcu trafiamy do Salar de Uyuni. Miejsce jest totalnie obłędne! Wszystko co na niebie odbija się w płytkiej tafli wody jak w lustrze. Pod 5 centymetrową taflą wody znajduje się około 4-metrowa pokrywa soli po której swobodnie mogą jeździć samochody i poruszać się ludzie. Jest ich w tym samym czasie bardzo dużo, bo wszystkie wycieczki na Salary zaczynają się mniej więcej o tej samej godzinie. Jesteśmy tam dość długo, aby móc zrobić setki zdjęć, nacieszyć się kosmicznym widokiem i zjeść przygotowany przez naszego kierowcę Franklina obiad (stek z ALPAKI z ryżem i warzywami - zaskakująco dobry). Około 17:00 ruszamy do Villa Alota, miejsca naszego noclegu. Docieramy tam o 20:30, kolacja odbywa się godzinę później w jadalni w której na ścianie wisi wypchana puma. Miejsce jest jak można się było tego spodziewać bardzo surowe, za skorzystanie z ciepłego prysznica należy zapłacić 10b, opłatę pobiera znudzona dziewczyna, która chyba dostała za karę to zadanie. Pokój dostaliśmy z przydziału sześcioosobowy, tak aby cała nasz grupa spędziła w nim noc. Pozostałe pokoje zajmują turyści którzy przyjechali w to samo miejsce.
Cmentarzysko kolejowe pod Uyuni
W dalszym ciągu nie wiem co mam myśleć o tym dziwacznym muzeum
Salar de Uyuni jest absolutnie obłędnym miejscem
Kupka soli na Salar de Uyuni
Wszystko odbija się w tafli wody niczym w lustrze
W oddali wulkan
Solanka ciągnie się po horyzont
Na tafli soli wybudowana została również restauracja
Turyści odwiedzający Salar de Uyuni
Ósemka z opony
"Śliczna" wypchana puma na ścianie w jadalni
12. Pustynia ---> Laguny ---> Huayllajara
Śniadanie o 8:00 i szybko jedziemy dalej. Zwiedzanie zaczynamy od skał wulkanicznych w kolorze rudym, często o bardzo dziwnych formach i kształtach, następnie w planach jest Laguna Hedionda w której pierwszy raz zobaczymy flamingi bezustannie brodzące w płytkiej wodzie, okrążamy jeszcze kilka mniejszych i większych lagun by w końcu zjeść lunch przy lagunie Cachi, jemy kurczaka z makaronem i warzywami. Najpiękniejsze okoliczności przyrody w jakich przyszło mi jeść posiłek. Podróż trwa dalej, niestety, przy jednej z lagun w aucie wysiada akumulator i musimy czekać na jakiś samochód, który nas uratuje. Przez jakieś 40 minut nikt nie nadjeżdża, aż tu nagle na horyzoncie pojawia się kilka aut, machamy, podskakujemy i gwiżdżemy, ale tylko jedno z nich zawraca, by nam pomóc, co też chwilę trwa. Spędzenie nocy w takim miejscu było by wyzwaniem! W strachu zmierzamy w kolejne miejsce, ciekawe formacje skalne Arbol de Piedra - eoliczne skały, utworzone przez osady naniesione przez wiatr, a wiatr jest tam rzeczywiście porywisty. Widoki i powietrze zapierają dech w piersiach i wzbudzają poczucie maleńkości człowieka, najmocniejszym punktem dnia jest czerwona Laguna Colorada położona na wysokości 4,278m n.p.m. W tym miejscu musimy kupić bilety wstępu na teren Rezerwatu Przyrody 150b/os tego dnia nasza wyprawa kończy się o 18:00 kiedy docieramy do Huayllajara w którym zaplanowany jest nasz drugi nocleg. Miejsce jest totalnie dziwne, 5 domów na krzyż, dwa sklepy, nie muszę dodawać, że z cenami z kosmosu. Łóżka w noclegowni to betonowe klocki z materacem na wierzchu, oczywiście za ciepłą wodę należy zapłacić 20b. Kolacja zaskakująco dobra, a może po prostu byliśmy głodni? Spaghetti a la bolognese i do tego wino!!! Największe zaskoczenie wyprawy! Może zrobili nam taki miły prezent na walentynki które są właśnie tego dnia. Wymieniamy się z całą naszą grupą adresami mailowymi by w przyszłości wysłać zrobione zdjęcia grupowe i kładziemy się do łóżek.
Ciekawe formacje wulkaniczne
Czasem skały wyglądają jak ulepione z plasteliny
Kolor skał jest intensywnie rudy, czego fotografie nie ukazują w pełni
Góry i chmury
Laguna z flamingami
Brzegi lagun to najczęściej drobny żwir
Kolor wody w niektórych zbiornikach wygląda jak rozlana farba
Lunch przy jednej z lagun
Jedzenie zawsze przygotowywał nasz kierowca
Kolejna z lagun
Wzywamy pomocy, kiedy nawalił samochód
Przepiękne kolory, róż flamingów i błękit laguny
Deszczowe chmury nad laguną
Zza horyzontu mrugają do nas szczyty sześciotysięczników
Arbol de Piedra
Czerwona Laguna Colorada
Lamy pasące się przy Lagunie Colorada
Nasz uroczy "hotelik"
oraz kolacja
13. Laguna Verde ---> Uyuni ---> LaPaz
Pobudka o 4:30, jak zwykle szybkie śniadanie tym razem na pół śpiąco, bo plan jest taki, że mamy zdążyć na wschód słońca do gejzerów Sol de Manana. Jest pięknie i absolutnie zjawiskowo, wschód słońca w tym miejscu rzeczywiście robi wrażenie, no ale po 20 minutach musimy pędzić dalej bo kierowca nas pogania i już spieszymy do gorących źródeł, z których korzysta większość turystów. My tylko moczymy nogi w jednym z mniejszych zbiorników, bo jak na nasz gust panuje tam zbyt duży tłum ludzi. Tu czas przewidziany jest na 45 minut. Następnie jedziemy już w stronę San Pedro de Atacama, punktu granicznego z Chile, gdzie rozstaniemy się z czwórką kompanów, którzy do Peru będą wracać drogą przez Chile. Mijamy Salar de Chalviri, cudownie kolorową Pampa Jara i wystające z pustyni surrealistycznie wyglądające skały pierdas de dali. Na poboczach wikunie spożywają posiłek, a my pędzimy w stronę Laguna Verde z pięknie niebieską wodą. Flamingi oczywiście po raz kolejny występują tu bardzo licznie, choć nie tak licznie jak w Laguna Colorada. Pożegnanie następuje u stóp wulkanu Licancahur, niecałe 5000 m n.p.m. Już we dwójkę o godzinie 10:00 wracamy w stronę Uyuni w międzyczasie łapiąc jeszcze gumę w aucie oraz jeden raz wysiadając z samochodu w porze lunchu. Wracamy trochę inną trasą, jadąc przez środek Salar de Chalviri i mijając kilka ładnych lagun, spotykając dzikie strusie Suri, biegające po pustyni. Do Uyuni docieramy po 17:00, odbieramy nasze bagaże z agencji w której je zostawiliśmy, wyjazd mamy zaplanowany o 20:00, ale oczywiście są opóźnienia, więc wyjeżdżamy pół godziny później. Do tej pory spędzamy czas w miasteczku, obserwując lokalny karnawał.
Wschód słońca nad gejzerami i wulkanami
Wschód słońca i wręcz nierealna kolorystyka ziemi wulkanicznej
Jeszcze chwila i promienie dotkną ziemi
...już
No i słońce już w górze
Poranek nad pustynią
Na granicy z Chile żegnamy się z kompanami naszej wycieczki
Wracając mijamy parę wikunii
Niezwykle kolorowa Pampa Jara
...znowu stadko wikunii
Pechowy samochód, tym razem łapiemy gumę
Salar de Chalviri
Krajobraz zmienia się z minuty na minutę
Miejsce postoju na lunch
Jedziemy w stronę Uyuni
Dzikie stadko strusi Suri
14. LaPaz ---> Desaguadero ---> Arequipa
Do La Paz dojechaliśmy o 8 rano. Ten dzień mamy zaplanowany tak, aby wieczorem być w Arequipie, więc nie tracąc czasu z dworca udajemy się taksówką na Cementerio, aby złapać colectivos do Desaguadero - punktu granicznego Boliwia-Peru (totalny syf i góry śmieci). Tutaj wymieniamy resztę Boliwijskich pieniędzy i wsiadamy do busa zmierzającego do Puno. W Puno musimy przejść kawałek z jednego dworca na drugi i o 15:00 wsiadamy w autobus do Arequipy, który na miejsce dociera o 20:30. Bardzo malownicza trasa wije się znów serpentynami wśród wzgórz, rzek i górskich jezior, miejscami pada i przejaśnia się. Na drodze jest jeden groźnie wyglądający wypadek, o co nietrudno na tych niebezpiecznych trasach. Na dworcu kupujemy bilet do Nazca na za 2 dni 90s/os i bierzemy taksówkę do centrum 7s w poszukiwaniu noclegu. Znajdujemy coś za 45s/os (najlepszy z dotychczasowych hosteli Che Legarto, chociaż wieczorem nie było już ciepłej wody i pokój nie posiada okna …sic! ale jest schludnie i czysto) Po kąpieli w chłodnej wodzie idziemy na krótki obchód centrum i kolację (pozwoliliśmy sobie na odrobinę luksusu pizza+piwo 40 s za wszystko). Miasto wygląda zaskakująco ładnie jak na to co dotychczas widzieliśmy w Peru. Piękne kolonialne budynki, z drewnianymi balkonami i barokowe fasady budynków mają w sobie niepowtarzalny urok. Arequipa wydaje się być miastem nowoczesnym, czystym, zadbanym. Ludzie wyglądają schludnie i współcześnie, restauracje zachwycają wnętrzami i propozycjami w karcie.
PW LaPaz przy Cementerio karnawał trwa
W Desaguadero góry śmieci
Podróż w stronę Arequipy i widoki z okna autobusu
Flora i fauna :)
Serpentyny dróg omijają góry i jeziora
15. Arequipa
Zmęczenie zdecydowało o tym, że postanowiliśmy spędzić leniwy dzień w Arequpie i chwilę odsapnąć przed naszym ostatnim tygodniem w Peru. Spacerujemy po centrum miasta, robimy zakupy na bazarku, zwiedzam słynny klasztor Santa Catalina - miasto w mieście w którym spędzamy kilka spokojnych godzin z dala od zgiełku miasta, zwiedzamy muzeum archeologiczne, kupujemy również jednodniową wycieczkę do Kanionu Colca 60 s/os na jutrzejszy dzień. Na ryneczku kupujemy owoce i pieczywo. Wieczór również mija powoli, wracamy wcześniej do hostelu bez okna, żeby wyspać się na jutro.
Kolonialna architektura Arequipy
Finezyjne zdobienia fasad
Miejski market w Arequipie
Ulice Arequipy
Monasterio Santa Catalina
Monasterio Santa Catalina
Monasterio Santa Catalina
Rynek Arequipy
16. Kanion Colca - najgłębszy kanion świata
Bus ma nas odebrać o 3 rano spod hotelu, więc zmuszeni jesteśmy obudzić sie najpóźniej o 2:30. Wraz z 19stoma innymi osobami ruszamy w trzygodzinną podróz do Chivay. Większość osób jest pochodzenia Peruwiańskiego, dla których wstęp na teren Parku z Kanionem Colca obowiązuje opłata wysokości 20 soli, dla obywateli Ameryki Łacińskiej jest to kwota 40 soli a dla Europejczyków aż 70! Ubłagaliśmy przewodnika aby umożliwił nam wejście dla obywateli Ameryki Południowej, bo uważamy, że 70 soli za wstęp to małe przegięcie. Udaje się nam wejść jako obywatelom Argentyny.
W ogóle w lutym do Peru najwięcej turystów przyjeżdża z Chile, gdyż są tam wtedy wakacje, ale nie brakuje Brazylijczyków i Argentyńczyków, natomiast Europejczyków jest stosunkowo mało. Już w Chivay jemy spore śniadanie, potem krótki postój na bazarku przy kościele, kupujemy kilka pamiątek, zwiedzamy kościół, wypijamy lokalny Colca Sour - odpowiednik Pisco Sour, po czym ruszamy do punktu widokowego oglądać kondory. Udaje nam się je zobaczyć, co jak uprzedza przewodnik nie zawsze się zdarza. Widoki są znów obłędne, monumentalność gór w tym miejscu jest bezsprzeczna. Spędzamy tam godzinę i wracamy zahaczając o źródła termalne - 15s za wstęp, kilka osób korzysta. My się nie decydujemy, ze względu na zbyt dużą liczbę turystów tłoczących się w wodzie. Kolejno busik zawozi nas na obiad, za który trzeba zapłacić 28 soli, również dziękujemy, zabraliśmy dużo swojego jedzenia, wiec jeszcze mamy w zapasie. W drogę powrotną ruszamy o 14 by na 17:30 być znów w Arequipie. Wspólnie uznajemy, że wycieczka nie była warta swojej ceny i zorganizowana dla turystów, którzy nie chcą się zbytnio wysilać. My niestety tym razem musieliśmy się zdecydować na taką formę zwiedzania, bo mamy bardzo mało czasu a jeszcze tyle rzeczy jest do zobaczenia! Na zwiedzanie Kanionu należy przeznaczyć minimum 2 dni żeby poczuć siłę tego miejsca i zobaczyć coś więcej niż cień kondora. Jeszcze 4 godziny do nocnego autobusu, który zawieźć ma nas do Nazca. Jemy obiad, robimy zakupy na drogę, chodzimy po okolicy a po odebraniu bagażu, jedziemy taksówką na dworzec. Tutaj następuje jakieś zamieszanie z biletami i bagażami, tworzy się kolejka i oczywiście ruszamy w drogę ze sporym opóźnieniem, co powoli przestaje nas zaskakiwać ...można się przyzwyczaić po 2 tygodniach pobytu. W autobusie dostajemy nawet posiłek (ryż z ziemniakami …dziękuję, zasypiam)
Typowy strój kobiecy z regionu Kanionu Colca
Miejscowa kobieta z lamą i chłopiec z alpaką
Wnętrza kościołów przeważnie posiadają bogato zdobione drewniane ołtarze
Widok na najgłębszy kanion świata
Skały w kanionie
Pola uprawne we wnętrzu kanionu
Kondory widzieliśmy niestety tylko z daleka
Różnorodność kaktusów była zaskakująca ...tu opuncja
Most a la akwedukt
17. Nazca ---> Pisco
Atak nastąpił zaraz po opuszczeniu autobusu. Każda miejscowa agencja wie o której godzinie przyjeżdżają autobusy z każdego kierunku, aby namawiać wysiadających do skorzystania właśnie z ich usług, przecież turyści wysiadają w tym miasteczku nie bez kozery i z wiadomej przyczyny, oczywiście chcą zobaczyć słynne geoglify. Ja czytałem o nich w dzieciństwie oczywiście w książkach Ericha von Danikena, którego spiskowe teorie dziś są dla mnie co najmniej podejrzane. Totalnie zaspani wysiedliśmy z nocnego autobusu i zostaliśmy dosłownie oblepieni przez miejscowych proponujących nam "najlepsze i najtańsze" usługi a my bardzo stanowczo podziękowaliśmy wszystkim za uwagę, więc obrażeni odeszli męczyć inne zagubione osoby, pozostał przy nas jeden wytrwały chłopak, za którego pośrednictwem w końcu skorzystaliśmy z przelotu awionetką nad Nazca za 85 dolarów/os (oczywiście po negocjacjach z 120!) A sama agencja pobiera opłatę za pośrednictwo taką jaką sobie narzuci, więc warto negocjować. Zaznaczę tylko, że kiedy wyszliśmy porozmawiać i zastanowić się nad propozycją, goniono nas i krzyczano, że cena uległa zmianie. Opłata za wstęp na teren lotniska 25s/os. Zawieziono nas tam i już po 15 minutach siedzieliśmy z Japończykiem i Koreańczykiem w awionetce. Dwóch przemiłych pilotów mościło jak się można domyśleć z przodu a pomiędzy nami a nimi umiejscowiona została tabliczka z informacją, że napiwki są mile widziane …taka bardzo dyskretna sugestia. Lot trwał jakieś 35 minut i obejmował widok na 16 geoglifów, które z góry robią niezwykłe wrażenie, ale szczerze mówiąc wyobrażaliśmy sobie, że są odrobinę większe i wyraźniejsze, niemniej sam widok pustyni z góry jest oszałamiający. Osoby które nie latały wcześniej małymi samolotami mogą odczuć duży dyskomfort, gdyż odczuwalne wstrząsy i przechylenia są znacznie bardziej odczuwalne niż w większych. Lot skończył się tak szybko jak się zaczął, po wszystkim dostaliśmy dyplomy świadczące o tym, że faktycznie widzieliśmy geoglify z samolotu! Wracamy do miasta z kierowcą, który zabrał mas na lotnisko. Robimy obchód miasta, szukając muzeum którego nie było! W końcu wróciliśmy do hostelu w którym zostawiliśmy plecaki i zdecydowaliśmy się na wycieczkę po okolicy za 20s/os obejmującą wejście na jedną z wież widokowych z której można obejrzeć 3 geoglify (drzewo, ręce i jaszczurkę, chociaż z jaszczurki została już tylko łapka) oraz wizytę w muzeum Marii Reiche, niemki, która niemal całe życie poświęciła badaniom nad geoglifami muzeum jest…zabawne). Po drodze podziwiamy największą wydmę świata, która robi spore wrażenie. Po godzinnej wycieczce z gadatliwym kierowcą zaczepiającym naszą współpasażerkę wróciliśmy do hostelu i małym zbiorowym transportem podążyliśmy w stronę miasta Ica, niezwykle malowniczą drogą. W Ica panuje największy ruch jaki do tej pory widziałem w Peru, jest nieznośnie głośno i nagle zrobiło się bardzo ciepło. Dookoła miasta wznoszą się wydmy na które turyści wspinają się aby zaraz z nich zjechać na deskach …taka miejscowa atrakcja, my nie decydujemy się na nią zmierzając prosto do Pisco autokarem za 5 soli. Podróż trwa około godziny trasą panamerykańśką w związku z czym zatrzymujemy się jakieś 3 km od miasta, ale nie pozostajemy tam pozostawieni samym sobie, bo od razu kilka osób jednocześnie proponuje podwózkę do miasta licytując się kto da jaką cenę, decydujemy się na transport za 5 soli. Kierowca poleca hostel a my bierzemy, bo zmęczenie bierze górę. Hostel jest przyjemny, ciepła woda, okno wielkości głowy, duszno, ale jest wentylator 35s/os. Idziemy na mały obchód miasta, jest to przedziwne miejsce z podejrzanie snujacymi sie ludźmi. Kolacja odbywa sie w zatłoczonym miejscu przy rynku, gdyż najlepiej takie wybierać. Dostajemy dość dobre, chociaż olbrzymie posiłki, nie wiem czy 3 osoby zjadły by jedną porcję, kelner zamiast piwa przynosi okropny sok o smaku wiśni i cukru, nie przynosi sztućców a po zapłaceniu rachunku nie przynosi reszty o którą trzeba się wykłócać! Co za wieczór! Dzień kończymy zasypiając kamiennym snem. Plan na jutro pobudka o 6:30
Awionetka, którą odbyliśmy krótki przelot nad pustynią Nazca
Astronauta
Małpa
Koliber
Kondor
Niestety wiele geoglifów jest bardzo zniszczonych
Widok z góry na pustynię i pola
Pustynia Nazca
Tak wyglądają linie z dołu
a tak z wieży widokowej
Jedna z niewielu wież widokowych
Muzeum Marii Reiche
W drodze do Pisco
Ogromne porcje w restauracji w Pisco
18. Pisco ---> Paracas --->Pisco
Informacja w przewodniku wskazywała na to, że półwysep Paracas można zwiedzać od porannych godzin, dlatego decydujemy wyjechać z Pisco transportem zbiorowym o 7:30 (niedaleko dzielnicy marketów ulicznych) żeby dotrzeć do Paracas na 8:00 bo o tej godzinie wypływają łodzie na wycieczki objazdowe wokół wysp Ballestas. Wyspy zamieszkałe są przez lwy morskie i najprzeróżniejsze ptactwo morskie (pingwiny, pelikany, głuptaki, mewy). Taka przyjemność kosztuje: 15 soli - wstęp na teren rezerwatu Paracas plus wyprawa łodzią 35 s/os …warto! Łódź wraz z 20 pasażerami wypływa z portu, mijając przepiękny, tajemniczy kandelabr na zboczu góry półwyspu, zatrzymujemy się tu na chwilę i płyniemy dalej oglądać ptactwo. Powrót na stały ląd i decyzja o 3-godzinnej wycieczce wokół półwyspu 45s/2os obejmująca kilka punktów oraz godzinę przerwy na obiad w wybranej restauracji w zatoce, my wybieramy herbatę i leżenie na miniplaży przy restauracji. Przyjemna chwila relaksu oraz chwila spędzona w muzeum na półwyspie uświadamia nam, że to ostatni przystanek gdzie możemy obserwować Peruwiańską naturę. W oddali widać jeszcze różowe flamingi, które jak zwykle są w trakcie posiłku. Wracamy do Pisco w nastroju na spacer wzdłuż oceanu, warto pójść na stare molo w Pisco, które pomimo tego że zdewastowane, dziurawe i wygląda jakby miało co najmniej 200 lat jest naprawdę urocze, a pelikany oblegające jego niedostępną część wyglądają fantastycznie. Miły łyk piwa nad oceanem, obserwowanie delfinów i lwów morskich były dla nas prawdziwą przyjemnością.
Tajemniczy kandelabr na Półwyspie Paracas
Lew morski pręży się na jednej ze skał
Wyspy Ballestas są domem dla lwów morskich i wszelkiego rodzaju ptactwa
Ptaki na jednej z małych wysepek
Ptaki zawłaszczyły zniszczony most
Na czerwonej plaży wygrzewają się na słońcu samce i samice lwów morskich
Pustynia na Półwyspie Paracas
Ocean
Rude skały Półwyspu Paracas
Czerwona plaża na Półwyspie Paracas
Jedna z słynnych skał tamtego rejonu
Kontrast miedzy kolorem oceanu i skał jest niesamowity
Strome zbocza półwyspu
Pelikany wiecznie wyczekujące smakołyków
Pelikany na starym molo, a raczej na tym co z niego pozostało
Spacer po molo późnym wieczorem, może okazać się ryzykowny
Molo w Pisco wygląda na bardzo stare
19. Pisco ---> Lima
Budzimy się o 9 …dobrze ze check out jest dopiero o 12 00. jak miło zjeść w końcu niespieszne śniadanie. Pochłaniamy więc całe zapasy jedzenia, które może nie przetrwać podróży, a w plecakach upychamy cały nasz dobytek. Jedziemy do Limy autokarem uprzednio zmierzając z Pisco osobowym autem "taksówką" - odpowiednik colectivos (która oprócz nas zabrała do trasy jeszcze dwóch pasażerów)1,5s/os. Mamy szczęście, nie musimy czekać na transport do Limy bo właśnie podjeżdża autobus i za 15 soli/os zabiera nas w podróż do stolicy. Zabukowany rano hostel okazuje się być jakieś pół kilometra od dworca, więc decydujemy się przemierzyć ten dystans pieszo. 1900 backpackers hostal jest bardzo przyjemny, chociaż znów trafia nam się pokój bez okna! Pozostaje nam się tylko uśmiechnąć ironicznie. Jest tanio i w cenie mieści się śniadanie, decydujemy się więc zostać tu na ostatnie dwie noce, które przyjdzie nam spędzić w Peru. Ciekawi czym Lima nas zaskoczy, udajemy się w stronę rynku który zaskakuje kolonialnym budownictwem. Wiele budynków jest odrestaurowanych, ale bardzo ich duża część jest w złym stanie, ze względu na liczne trzęsienia ziemi jakie przez ostatnie dekady nawiedzały to miasto. Niespiesznie poruszamy się wśród tłumu miejscowych i turystów oraz odwiedzamy słynną restaurację Cordano położoną przy dworcu kolejowym. Jedzenie jest przepyszne (zamówiliśmy owoce morza) niezbyt tanie, ale warte swojej ceny. Robimy również jedne z ostatnich zakupów w sklepach z pamiątkami.
Panorama rynku w Limie
Kolonialne balkony
20. Lima
Dzień relaksu i zwiedzania muzeów (tych które są otwarte w niedzielę: muzeum inkwizycji i museo mali oba za darmo), robimy również rundkę dookoła centrum zaglądająć do kościołów i w różne podwórka. Wieczorem próbujemy w internecie obejrzeć galę oscarową, ale słabe łącze skutecznie to uniemożliwia. Okazuje się, że hostel posiada pokój telewizyjny w którym goście oglądają transmisję, więc szybko przyłączamy się do nich, popijając Pisco Sour. Ciężko było zrozumieć o co chodzi, bo hiszpański lektor wprowadzał językowe zamieszanie. Zrozumieliśmy natomiast, że w kategorii film nieanglojęzyczny wygrywa polski kandydat - "Ida". Radość jest wielka, więc w takim nastroju kładziemy się do łóżek.
Typowe budownictwo stolicy Peru
Intensywne kolory budynków i nieba
Drewniane balkony upiększają budynki
niestety wiele z balkonów jest w bardzo złym stanie
Rynek
Lima jest ogromną metropolią, zabudowania na wzniesieniach również należą do miasta
Centrum miasta jest ruchliwe, handlarzy można spotkać na każdym kroku
21. Lima - ostatni dzień
Wylot do Madrytu będzie o godzinie 18, więc mamy czas do 16 aby jeszcze zrobić sobie małą wyprawę w trochę dalszą część Limy. Plan jest taki, że jedziemy colectivos do eleganckiej dzielnicy miasta - Miaflores. Podróż z centrum zajmuje około 40 minut. Później już pieszo wędrujemy w stronę oceanu, gdzie mieszczą się eleganckie sklepy i restauracje. W oddali wyciąga do nas ręce statua Jezusa, postanawiamy iść plażą w jego stronę, mijając po drodze surferów, plażowiczów i handlarzy. Na wzniesieniu na którym Jezus wita nas z otwartymi ramionami, jest wietrznie, piach prze do oczu, poniżej rozciąga się panorama na Limę. Spędzamy tam chwilę. Schodząc już na dół wchodzimy do małej restauracji ,gdzie zamawiamy talerz owoców morza, natomiast kelnerka przynosi nam rybę w panierce. Zadowolenie z tego faktu jest średnie, ale głodni zjadamy nie najgorzej przygotowany posiłek. Po czym udajemy się w miejsce w którym wysiedliśmy by udać się tą samą trasą do hostelu, co okazuje sie nie być takie łatwe. Po chwilowych problemach ze znalezieniem właściwego transportu zmierzamy w stronę centrum, aby odebrać plecaki i przygotować je na odprawę bagażu na lotnisku. Złapanie taksówki spod hostelu też jakieś super łatwe nie jest, bo albo kierowca żąda jakiejś kosmicznej kwoty, albo stwierdza, że nie interesuje go ten kierunek. Udaje nam się dotrzeć na terminal za 35 soli. Odprawa trwa krótko i przebiega bardzo sprawnie. Czekamy na lot, który będzie trwał ponad 12 godzin. Przesypiamy niemal całą podróż, budząc się na dwa posiłki.
Panorama na dzielnicę portową
Dzielnica portowa w Limie
Pelikany wiecznie głodne
...czekają!
Spacer z Miaflores do dzielnicy portowej
Kamienista plaża
Woda nie należy do bardzo czystych
Jak widać woda też może być w kolorach tęczy
Panorama Limy
Jedna z dzielnic widziana z góry
Nad miastem czuwa Chrystus
22. Jesteśmy w Madrycie następnego dnia o godzinie 12:30. Połączenie do Berlina jest o 14:45 wiec w Berlinie lądujemy około 18, tu spędzamy noc i następnego dnia o 9:30 Polskim Busem jedziemy w stronę granicy. Łódź wita nas o 16:40